Dodaj zdjęcie profilowe

avatarczipsydwa

Koszalin

"Wielki Gatsby" - wielkie widowisko bez emocji

2013-05-19 13:12:40

To była jedna z najbardziej przeze mnie oczekiwanych premier kinowych tego sezonu - widowiskowa adaptacja klasycznej już powieści F. Scotta Fitzgeralda "Wielki Gatsby" przeniesiona na wielki ekran przez Baza Luhrmanna, twórcę wysmakowanych i kapitalnie zainscenizowanych "Romea i Julii, "Moulin Rogue" i "Australii". Zwiastun obiecywał wiele, obsadzenie DiCaprio w roli tytułowej zdawało si strzałem w dziesiątkę, literacki pierwowzór nie bez przyczyny uchodzi zaś za jedną z najważniejszych amerykańskich powieści, po filmie można więc było oczekiwać naprawdę wiele.
Dlaczego zatem z kina wyszedłem nie w pełni usatysfakcjonowany (i nie chodzi tu tylko o fakt, że zapowiedzianą na 23:30 projekcję poprzedził 32-minutowy maraton reklam!!!) z poczuciem, że to jednak najsłabszy z "wielkich" filmów Luhrmanna, który i owszem - stworzył film olśniewający i widowiskowy, ale pozbawiony emocji, które powinny być wszak najważniejsze...



"Gatsby? What Gatsby?" - pyta na początku filmu Daisy wyraźnie zaintrygowana postacią, o której mówią wszyscy, ale której tak naprawdę nikt nie zna. Tytułowy bohater, owiany aurą tajemnicy, pojawia się bowiem dopiero gdzieś po 20 minutach i przyznać trzeba, że wejście ma znakomite - cała sekwencja poprzedzająca jego pojawienie pokazana jest fantastycznie, a chwila, gdy Gatsby wreszcie pokazuje nam twarz Leonardo DiCaprio, to prawdziwa perełka - także dlatego, że Leoś obsadzony jest znakomicie i nie tylko wygląda dokładnie tak, jak powinien, ale też gra kapitalnie: jego Gatsby jest dokładnie taki, jaki miał być. Inna sprawa, że Gatsby to tak naprawdę jedyna ciekawa postać w całym filmie - Daisy, do której wzdycha szczenięcą miłością i dla której tworzy samego siebie już od samego początku jest postacią wyjątkowo antypatyczną i jakoś trudno nam uwierzyć, że dla takiej babki można było stracić głowę - Carey Mulligan zaś jest w tej roli bezbarwna i choć wystylizowana jest odpowiednio, to nie do końca udaje jej się oddać targające jej bohaterką namiętności. Tobey Maguire jako opowiadający nam całą historię Nick spisuje się przyzwoicie - gra typowego dla siebie safandułę, oczami którego poznajemy historię Gatsby'ego. Poznajemy go na samym początku gdy przybywa do Nowego Jorku oczarowany wspaniałością największej wówczas metropolii świata i obserwujemy, jak powoli zbliża się do Gatsby'ego - zaciekawienie przeradza się w fascynację i finalnie Nick okaże się jedyną postacią, która w tytułowym bohaterze dostrzeże tytułową wielkość. Wspaniale, szkoda tylko, że podane nam to jest w tak wyświechtanej formie narracyjnej, jak komentarz zza kadru - cały film jest bowiem opowieścią Nicka poddającego się terapii, a formą leczenia ma być spisanie historii samego Gatsby'ego. Czemu się jednak dziwić - Nick jest przecież pisarzem, choć sam cały czas zarzeka się, że pracuje na giełdzie.
Mało wyszukana narracja to jednak nic w porównaniu z główną słabością filmu, jaką jest... brak emocji. Historia ta powinna bowiem iskrzyć od napięcia pomiędzy bohaterami, tymczasem to, co obserwujemy na ekranie, to emocjonalny banał: nie ma tu wielkiej miłości, są tylko ckliwe wyznania, nie ma porywów namiętności, jest tylko muskanie powiewających na wietrze zasłon. Najgorsze jest jednak to, że film jest zwyczajnie... nudny. Ja naprawdę jestem widzem cierpliwym i rzadko się na filmach nudzę, na "Gatsbym" jednak momentami wierciłem się ze zniecierpliwienia. Zwiastun obiecuje nam dynamiczne widowisko, tempo filmu jest natomiast ślamazarne - kiedy miną nam już zachwyty nad tym, jak film jest zrobiony, dociera do nas, że ta historia nie jest w stanie nas porwać. Gdzieś tak za połową projekcji zaczyna się to wszystko wlec i dopiero mocno rozciągnięty finał przywraca nieco dynamiki, ale i tu można nieco psioczyć, że z zakończenia można było wyciągnąć nieco więcej dramaturgii.
Jest na szczęście "Wielki Gatsby" filmem wspaniale zrealizowanym - to akurat nic dziwnego, bo Baz Luhrmann zdążył nas już przyzwyczaić, że jego filmy to uczta dla oczu i uszu. Tak jest i tym razem - zdjęcia są porywające, scenografia i kostiumy wprost oszałamiające, a teledyskowy montaż chwilami wbija w fotel (choć otwierająca film sekwencja złożona z kilkudziesięciu kilkusekundowych ujęć jest strasznie chaotyczna i specyficznie wprowadza nas w opowiadaną historię). Świetne są też efekty specjalne, dzięki którym udało się zrekonstruować Nowy Jork lat 20., choć można trochę ponarzekać, że w zbyt małym jednak stopniu oddano ducha epoki - zwłaszcza, że początek filmu był w tym aspekcie bardzo obiecujący. Z kolei budząca kontrowersje wpleciona w film nowoczesna muzyka sprawdza się całkiem dobrze - bo i sam soundtrack jest świetny - nadaje bowiem poszczególnym scenom hipnotycznego klimatu. Szkoda tylko, że Luhrmann nie pokusił się o poszukanie analogii ze współczesnym Nowym Jorkiem - a potencjał ku temu był przecież ogromny. Tym samym powstała więc paradoksalnie bardzo zachowawcza adaptacja, w której tło społeczne zeszło na bardzo daleki plan, a najważniejszy okazał się bardzo letni wątek miłosny. Znacznie lepiej wypada natomiast przedstawienie Gatsby'ego jako człowieka znikąd, który zdobywa fortunę, budzi fascynację tłumów, staje się prawdziwym celebrytą o którym krążą absurdalne opowieści (które sam podsyca), a którego upadek staje się pożywką dla mediów - podobieństwa do "Obywtela Kane'a" są tu nieprzypadkowe.
Finalnie otrzymujemy więc mocno wydumany romans nakręcony w cudownie kiczowatej stylistyce, z intrygującym, świetnie zagranym bohaterem tytułowym i bezbarwną masą na drugim planie. Film kapitalnie wystylizowany i znakomicie zainscenizowany, z kilkoma porywającymi scenami (pierwsza wizyta Daisy w pałacu Gatsby'ego - scena, gdy ten rzuca koszulami manifestując tym samym brak przywiązania do zgromadzonego przez siebie bogactwa, jest jedną z najlepszych w filmie), niestety zbyt statyczny (poza kilkoma momentami, jak choćby znakomite sekwencje samochodowe czy pierwsza impreza u Gatsby'ego) i wyprany z emocji.
Na koniec jeszcze słowo o 3D - tak, jak nie znoszę tej technologii, a ponad 2 godziny w dodatkowych okularach na nosie to dla mnie męczarnia, tak w filmie Luhrmanna efekty trójwymiarowe są naprawdę bardzo dobre i pozwalają w jeszcze większym stopniu rozkoszować się przepychem i rozmachem wykreowanego przez scenografów i speców od efektów świata.
Szkoda tylko, że tak trudno jest się w to wszystko zaangażować i przejąć losami bohaterów. Tak, jak wzrusza mnie zakończenie "Parku Jurajskiego", "Muchy" (i tej starej, i tej nowej) czy "Krótkiego spięcia 2", tak na finale "Wielkiego Gatsby'ego" nie uroniłem nawet łzy... 

Jesteś na profilu czipsydwa - stronie mieszkańca miasta Koszalin. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj